niedziela, 8 maja 2011

4. So immature!

Mam matury. Stąd ta przerwa.
No i też dlatego, że mi wstyd. Nie zasłużyłam na wsparcie, nie zasłużyłam na kontakt z Wami. Nie jestem silną wytrwałą dziewczyną, która zrobi wszystko by schudnąć. Nie. Jestem słabą wpierdalaczką kalorii, marnym śmieciem śmierdzącym rzygami. Codziennie, codziennie tak samo!
Nie jem. Oszukuje się, że tym razem będzie inaczej.
Potem idę do kuchni i zaczynam od jednego ciasteczka. Dwa słone paluszki. Popijam zwykłą colą, bo zero się skończyła.
I, nie wiadomo do końca jak, nagle, niespodziewanie (taaa...), odkrywam że właśnie zżarłam tabliczkę czekolady. A potem wrzucam w siebie surowe kopytka, bo szkoda czasu na gotowanie. Słoik majonezu. Opakowanie delicji. Kilogram orzechów. Ugotowany na jutro makaron. Wszystko jedno co, byle szybciej, byle więcej.
A potem zamykam się w łazience, puszczam wodę, związuję włosy zapuszczane od października (Zapuszczam włosy, chce je móc wiązać. Tak wygodniej, no wiesz, w lecie chłodniej). I wymiotuję, płaczę, czyszczę umywalkę (idzie szybciej niż do kibla, cóż zrobić), płaczę jeszcze trochę leżąc na zimnych kafelkach. Prysznic, umyć twarz, zęby, jeszcze raz umywalkę i spać. Przed zaśnięciem zastanawiam się, kiedy wreszcie zdechnę i dlaczego do cholery tak bardzo chcę komuś o tym powiedzieć, dlaczego chcę Mu o tym powiedzieć? Nie zrozumie, wyśmieje. Zasypiam i śni mi się On. Szkoda, że na jawie nie pojawia sie ostatnio tak często...
Nienawidzę siebie. Nienawidzę. Jak zdam maturę, zabiorę się za to wszystko, za siebie, skończę raz na zawsze myślenie o Nim. Ogarnę się, zapanuję nad napadami i przestanę rzygać.
Bo naprawdę, ja już pierdolę takie życie. Albo skończę z tym, albo skończę ze sobą. Chociaż szkoda umierać taką tłustą.

Ważę 55-58 kg. Zależy od tego, czy miałam napad i ile wyrzygałam.
Rozpadam się na małe śmierdzące kawałeczki.